Trudno dziś o dobre, mocne kino sensacyjne. Gatunek, który królował w salach kinowych w pierwszej połowie lat 90-tych, obecnie jest raczej na wymarciu. Zastąpiony został przez wypełnione
Trudno dziś o dobre, mocne kino sensacyjne. Gatunek, który królował w salach kinowych w pierwszej połowie lat 90-tych, obecnie jest raczej na wymarciu. Zastąpiony został przez wypełnione bezsensowną akcją błyskotki w stylu „Next” czy „Wanted” oraz skupione na przemocy slashery, wszystko po to, by zaspokoić niewybredne gusta nastoletniej większości. W takiej sytuacji nie dziwi olbrzymi sukces dobrej, ale dalekiej od ideału „Szklanej pułapki 4.0”, czy uznanie wręcz za arcydzieło serii o Jasonie Bournie, także niezłej, ale... bez przesady. Oba konkurencji za wielkiej nie miały. „Street Kings” to właśnie przedstawiciel starej szkoły - mocna, ale w miarę trzymająca się kupy akcja, brak rzucających się w oczy efektów specjalnych, względny realizm scen przemocy, brak przegięć w postaci podkręcania wystrzeliwanych kul (vide „Wanted”), tak, to film, jakiego dawno nie oglądałem. Tom Ludlow (Keanu Reeves) co prawda nosi policyjną odznakę, tak naprawdę pełni jednak w policji rolę cyngla na usługach swojego ambitnego kapitana - Jacka Wandera (Forest Whitaker). Tam, gdzie prawo sięgnąć już nie może, posyła się Ludlowa, który z gracją i wdziękiem likwiduje bandziorów, pozorując potem działanie w obronie własnej. Wander potem elegancko tuszuje wszelkie nieścisłości i takim sposobem jego jednostka jest w czołówkach gazet, a sam Kapitan pnie po szczeblach policyjnej kariery. Działania Ludlowa nie pasują jednak jego byłemu partnerowi, interesować się zaczyna nim także Wydział Wewnętrzny... Tak wygląda zarys początków fabuły, oczywiście obfitującej potem w "zaskakujące" zwroty akcji. I faktycznie w kilku szczegółach udało się scenarzystom mnie zaskoczyć, problem jednak w tym, że "głównego złego" rozpoznaje się właściwie w 15. minucie filmu, co skazało ich wysiłki na niepowodzenie. To dość mocno psuje zabawę i przyczynia się do największego problemu „Królów ulicy” - braku napięcia. Niedostatek tego ostatniego to gwóźdź do trumny dla każdego niemal filmu sensacyjnego, nie inaczej jest niestety i w tym przypadku. Nie oznacza to, że „Street Kings” jest filmem złym. Ogląda się go nieźle - mamy tu kilka mocnych i efektownych scen, gęsty klimat, dość oryginalną muzykę, no i znaną obsadę - Reeves i Whitaker wspierani przez serialowe gwiazdki: Sucre z „Prison Breaka” i „Dr House'a”. Znana obsada nie oznacza jednak dobrej. Reeves jest drewniany jak niemal zawsze, choć o dziwo pasuje to nawet do roli półkretyna, jakim jest Ludlow. Gorzej sytuacja wygląda z Whitakerem. Ten bardzo ceniony przeze mnie aktor w paru scenach wygląda wręcz komicznie. Jego nadekspresja, tak efektowna w „Ostatnim Królu Szkocji”, tutaj jest zupełnie nie na miejscu. Zamiast przebiegłego i charyzmatycznego (jakoś w końcu musiał namawiać do zabijania) dowódcy, postać Wandera przypomina nadpobudliwego, niepanującego nad odruchami schizofrenika. W kilku momentach musimy też być baaardzo tolerancyjnymi, by uwierzyć w łatwość, z jaką udaje się bohaterom pewne sprawy zatuszować. To jednak już najmniejszy problem. Większym jest ten, że to staroszkolne kino, choć miało wszelkie atrybuty, by przypaść mi do gustu, najzwyczajniej w świecie rozczarowało. Jasne, dało się oglądać i sprawiało to nawet jakąś przyjemność, jednak po seansie faktycznie byłem w stanie określić „Szklaną Pułapkę 4.0” świetną, a serię o Bournie - arcydziełem.